O cichej przemocy

 Witaj w kolejnym poście! 

Ostatnio przyszło mi do głowy, że o przemocy mówi się wiele w kontekście przemocy fizycznej, trochę mniej, ale ostatnio coraz częściej w kontekście przemocy psychicznej, głównie tej werbalnej. Ale chyba najrzadziej słyszymy o tym, że można zadać komuś ból poprzez milczenie. A to o niej dzisiaj właśnie postanowiłam Ci opowiedzieć.
Z pewnością nie będzie to dla mnie łatwy wpis, gdyż sama jeszcze do niedawna byłam ofiarą właśnie tego typu zachowania i może mi być nieco trudno przelać moje doświadczenia na klawiaturę...

Zresztą, zacznijmy od początku. 

Podstawówkę do dzisiaj wspominam jako jeden z lepszych okresów w moim życiu, jednak z drugiej strony bardzo mi czegoś brakowało - można by powiedzieć, że brakowało mi takiej swojej paczki, grupy przyjaciół, na których mogłabym zawsze polegać, a oni mogliby polegać na mnie. Nie chciałam mieć jednak ot tak, zwykłej grupki, z którą od czasu do czasu wypadłabym na lody. Moim marzeniem było znalezienie kogoś z kim mogłabym dzielić swoje marzenia i pasje, można by rzec, że bardzo chciałam znaleźć takie "bratnie dusze". Pamiętam, że tak bardzo tego pragnęłam, że aż nawet z tego powodu paliłam świeczki w kościele ;)

W drugim semestrze piątej klasy moje marzenie się spełniło. Na szkolnym wyjeździe, który teoretycznie miał nauczyć nas survivalu (ale chyba jak każdy taki wyjazd, okazał się trochę klapą), jednego wieczoru zagadałam się na bardzo długi czas z trzema dziewczynami z mojego rocznika na temat tego, że nie chcemy być zwykłymi "plastikami" (tak mówiłyśmy na wszystkie dziewczyny, których główne zainteresowanie stanowił głównie ich wygląd oraz wszelakie rozrywki), ale liczą się dla nas pasje i marzenia. I tak zaczęła się nasza przyjaźń.
W szóstej klasie bardzo trudno było nas rozdzielić. We czwórkę założyłyśmy nawet bloga z opowiadaniem - fanfiction do naszej ulubionej serii książek. Nigdy go nie skończyłyśmy, ale pamiętam do dziś, że jedna z wersji dokumentu w Wordzie miała około stu stron ;P Wszystko szło bardzo dobrze, aż do czasu gdy w naszym zespole szkół nie ogłoszono naboru do gimnazjum. Wszystkie cztery chórem zgłosiłyśmy, że chcemy razem kontynuować edukację. W trakcie lekcji zapraszano nas na rozmowy. W trakcie nich pani dyrektor pytała kandydatów między innymi o to, z jakimi osobami chcielibyśmy - lub ewentualnie nie chcielibyśmy - znaleźć się w klasie. Ja oczywiście podałam imiona moich koleżanek, mając nadzieję, że pani dyrektor uwzględni je i w przyszłości znajdę się z moimi najlepszymi psiapsiółkami w jednej grupie. 

Dlatego możesz się spodziewać, drogi Czytelniku, jak wielkie było moje zaskoczenie, gdy po powrocie z bardzo długiego wyjazdu (bo trwającego około miesiąca) dowiedziałam się, że we wrześniu nie rozpocznę nowego etapu edukacji razem z moją paczką, lecz z kompletnie nieznanymi mi ludźmi, którzy do naszej szkoły przyszli z zewnątrz. Właściwie, jedynymi znanymi mi osobami były dwie dziewczyny, które znałam jeszcze z czasów przedszkolnych, niestety, głównie od tej złej strony, gdyż niegdyś bardzo często mnie wyśmiewały... Teraz, Czytelniku, możesz sobie wyobrazić, jak na tę informacje zareagowało wrażliwe dziecko, jakim niewątpliwie wtedy byłam.
Miałam wrażenie, że tonę.


Bardzo długo płakałam z tego powodu, od pewnego momentu właściwie histeryzowałam, i błagałam rodziców, żeby tylko sprawili, że dyrektorka przeniesie mnie do tamtej klasy. Umówiliśmy się z nią na rozmowę. Razem z mamą ułożyłyśmy chyba ze sto scenariuszy tego, jak to spotkanie mogłoby przebiegać i czym na co w jakiej chwili powinnam odpowiedzieć. Po powrocie z kolejnego urlopu rozmowa się odbyła, lecz żadna z moich świeżo wyrobionych umiejętności perswazyjnych nie dała pożądanego skutku (ani nawet moja koszulka z wielkim napisem I'm serious!!, którą miałam wówczas na sobie ;P). Wtedy jeszcze nie rozumiałam, dlaczego pani dyrektor tak bardzo upierała się, żeby mnie nie przenosić, lecz w domu dowiedziałam się od rodziców niewygodnej prawdy. 

Jedna z moich przyjaciółek na rozmowie kwalifikacyjnej powiedziała, że chciałaby być w klasie z pozostałymi dwiema, lecz koniecznie nie ze mną. 

Ta informacja dodatkowo mnie dobiła. Zachodziłam w głowę, która z nich mogła mi to zrobić? 
Zresztą, na zastanawianie nie miałam zbyt wiele czasu, gdyż dosłownie parę dni później zaczynałam szkołę. W zupełnie nieznanej mi klasie, na zupełnie nowym etapie edukacji. Na początku jeszcze się łudziłam, że nowa klasa oznacza nowy początek, lecz nic z tych rzeczy. O ile inne klasy próbowały ze sobą rozmawiać i poznawać się nawzajem, u mnie niemalże wszyscy nieśmiało milczeli i woleli ukrywać głowy w ekranach tabletów, które nasza szkoła eksperymentalnie wprowadziła jako formę przechowywania podręczników. Pech chciał, że właśnie w tamtym czasie swoją popularność wśród młodzieży zaczął zyskiwać Snapchat i wielu moich szkolnych kolegów i koleżanek zamiast słuchać wykładu nauczyciela, wolało strzelać jemu/jej fotki z ukrycia na lekcji, a następnie wysyłać je sobie nawzajem. Oczywiście, udając przy tym, że zamiast Snapa, mają przed oczami otwartą aplikację z podręcznikami. Jako że byłam dość grzecznym i pracowitym dzieckiem, kompletnie nie mogłam tego zrozumieć, a to jeszcze bardziej potęgowało moją niechęć do klasowego środowiska. 

Pewnie byś mnie teraz zapytał, drogi Czytelniku, dlaczego więc w trakcie roku lub tuż po zakończeniu pierwszej klasy, nie postanowiłam zmienić szkoły? 

Jeden z moich dobrych kolegów jeszcze z czasów podstawówki, równie wrażliwy co ja, po pierwszej klasie poszedł gdzie indziej. Inna koleżanka, córka nauczycielki muzyki, również postanowiła, że miała dość i się przeniosła. Jeszcze jedna dziewczyna, akurat bardziej zawiedziona poziomem nauki niż zachowaniem rówieśników (choć z tego też była podobno niezadowolona), także odeszła. 

Do dziś zachodzę w głowę, czemu tak właśnie nie postąpiłam, ale za każdym razem, gdy się nad tym zastanawiam, odpowiedź przychodzi mi do głowy z niesamowitą łatwością:
Ponieważ się łudziłam, że jeśli jeszcze trochę poczekam, to razem z moją dawną grupą się zejdziemy. 
Otóż, jak się możesz spodziewać, tak się nigdy nie stało. 
Łudziłam się, w strachu, że ta grupka była jedyną, jaka kiedykolwiek mogła mnie zaakceptować. To również okazało się jednak nieprawdą.

Jak się o tym dowiedziałam? Otóż, latem po pierwszej klasie postanowiłam pojechać na obóz, nota bene razem z P., jedną z moich przyjaciółek z podstawówki, z którą moja relacja była jeszcze na poziomie (a przynajmniej P. nie wysyłała mi zbyt wielu negatywnych sygnałów) i tam zrozumiałam, że to nie jest tak, że ja byłam jakaś nienormalna i dlatego moja aktualna klasa nie mogła znaleźć ze mną wspólnego języka.

Mimo tego, nadal jednak nie podjęłam próby zmiany szkoły. Nadal czekałam, wierzyłam, że się zejdziemy jako grupa. 

Akurat tak się jeszcze stało, że inną koleżankę z mojej byłej paczki, K., postanowiłam zaprosić na wakacje. Rodzinne. We wszystkim próbowałam być tak miła, że jeszcze K. za ten wyjazd prawie w ogóle nie musiała płacić.
Jak się później okazało, to był poważny błąd.

Bo widzisz, drogi Czytelniku, nie wszyscy ludzie są tym, na co wyglądają. Ba, większość z nich, także Ty i ja, nosimy maski. Niektóre to po prostu bardziej formalne wersje nas samych, jednak nadal niewiele różnią od tego, jacy jesteśmy w rzeczywistości. Ale są też tacy ludzie, którzy pod maską okazują kryją zupełnie inne osoby. Nierzadko prawdziwe potwory.
Taką osobą niestety okazała się K.

Przyspieszmy teraz nieco linię czasową. Ostatnie dwa lata gimnazjum nie były dla mnie najszczęśliwsze, ale też nie były takie złe - min.: zaczęłam się dogadywać z kolegami i koleżankami z grup językowych oraz wygrałam ważny konkurs historyczny.
Jednak nadal gdzieś tam głęboko w sercu brakowało mi tego, że nie miałam zbyt wiele kontaktu z moją grupką. Rzecz jasna, gdzieś tam nieśmiało próbowałam podtrzymywać tę relację, jednak już w drugim semestrze trzeciej klasy coś zaczęło zgrzytać. Zignorowałam ten bodziec. 

A po wakacjach postanowiłam pójść do liceum z tego samego zespołu szkół. Razem ze mną do klasy poszły P. oraz K., natomiast B., czyli jedyna z nas, o której wcześniej nie wspomniałam, poszła do innej szkoły, na zupełnie inny profil niż nasza trójka.

I to w liceum właśnie zaczęła się jazda. 

Po krótce, wyjazd integracyjny nie był jakiś super udany. W trakcie przedstawiania się nowej klasie palnęłam pewną głupotę, którą, jak się później domyśliłam, pewna osoba wykorzystała, by zniechęcić do mnie całą klasę.
I tą osobą była właśnie K.


Skąd to wiem? A mianowicie, w trakcie wyjazdu K. odnosiła się w stosunku do mnie bardzo chłodno, żeby nie powiedzieć, wręcz dziwnie. Właściwie to zaczęło się od jej spojrzeń, surowych i pełnych pogardy, jakby ciągle zastanawiała się, jak mi tutaj zaszkodzić. Przy okazji moją uwagę przykuł również fakt, że te spojrzenia K. kierowała wyłącznie w moją stronę. Z początku ignorowałam te oczywiste ostrzeżenia mojej intuicji i nie reagowałam.

W końcu złe spojrzenie, to nic takiego. Każdy od czasu do czasu spojrzy na kogoś krzywo, co nie? Nie! Owszem, każdy od czasu do czasu tak robi, ale na pewno nie powinna tego robić osoba, którą uważasz za swojego najlepszego przyjaciela bądź przyjaciółkę. 

Tym bardziej, że moja relacja z K. w dosłownie 3 dni uległa diametralnej zmianie. Pamiętam, że raz znów palnęłam jakąś głupotę w towarzystwie, chyba po prostu dlatego, że miałam zwykłą tremę.
K. zwróciła mi uwagę, lecz ja bodajże poprosiłam ją, żeby nie zwracała mi więcej uwagi w taki sposób. Miałyśmy dość chłodną wymianę zdań, lecz nagle K. wyrwało się: Bo ty mnie cholernie wkurzasz!

Nigdy wcześniej nie widziałam u niej takiego wybuchu agresji. Ani wobec mnie, ani wobec kogokolwiek innego. 

Po pójściu do szkoły nie było lepiej. Jako że jestem introwertykiem, to zawsze muszę się chociaż trochę przyzwyczaić do nowego środowiska, zanim zacznę zawierać jakieś silniejsze więzi z nowo poznanymi osobami. Jednak mnie to ciągle nie szło. Gdy odzywałam się w towarzystwie, byłam ignorowana. Nawiązanie z kimś rozmowy w przeciągu paru tygodni stało się dla mnie katorgą. Ciągle zachodziłam w głowę: co jest lub może być ze mną nie tak? Rozmawiałam z rodziną, ze szkolnym psychologiem i jeszcze jedną terapeutką poza szkołą. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że ze mną w porządku, jestem prawidłowo rozwijającą się introwertyczną dziewczyną z własnymi zainteresowaniami.
Ale moja klasa najwyraźniej sądziła inaczej.

Pewnego razu chciałam razem z K. i nowo poznaną dziewczyną z klasy (jedną z tych "z zewnątrz") pójść zapytać się o coś do sekretariatu. Na moje słowa: Idę z wami (bo nie pytałam się już, bo na to każdy mógłby mi powiedzieć, że nie mogę), padła odpowiedź: Ale my chcemy iść same.

Wiesz, drogi Czytelniku, uważam, że nie ma nic złego w tym, że czasami chcemy pójść gdzieś w mniejszym gronie. Problem zaczyna się wtedy, gdy regularnie wykluczamy jedną konkretną osobę.
A ze mną tak właśnie się stało. 


Po tamtym wydarzeniu nie mogłam powstrzymać płaczu. Tak bardzo nie mogłam uwierzyć, że ktoś, kto jeszcze stosunkowo do niedawna był mi być tak bliski, był zdolny do zranienia mnie w ten sposób. Ktoś być może stwierdziłby, że w tamtym momencie przesadziłam. Ale, drogi Czytelniku, podwójny ból sprawił mi fakt, że na widok płaczącej mnie K. uśmiechnęła się, i wierz mi, nie był to pobłażliwy uśmiech. Raczej dumny, pełen wyższości.
A reszta klasy jak zwykle udawała, że nic nie widzi.

Odpowiedź: Ale my chcemy iść/być same/sami towarzyszyła mi niezmiernie często. Jako, że starałam się być jak najgrzeczniejsza jak to tylko się da, starałam się nikomu nie narzucać. Mimo tego, nadal słyszałam, że mnie akurat nikt nie chciał włączyć do swojego grona. Nie potrzeba było dużo czasu, a jedyną osobą, z którą mogłam zamienić kilka zdań był mój kolega z innej klasy, którego przez nasz napięty plan lekcji widziałam raz na ruski rok.


Moja rodzina widziała, że coś było ze mną nie tak. Zwłaszcza dziadkowie, z którymi mam bardzo bliską relację, namawiali mnie do zmiany szkoły. Ja jednak myślałam, że nie, przecież wszystko się ułoży, a poza tym to taka dobra, prywatna szkoła. Gdzie indziej by mnie przyjęli?

Rzecz jasna, bywały momenty, kiedy miałam dość. Pamiętam, jak na rozmowie ze szkolnym pedagogiem po raz pierwszy, ze łzami w oczach przyznałam, że zamierzam zmienić szkołę, że mam już po prostu dość, że owszem, cenię sobie jego rady, jednak stosowanie ich w stosunku do mojej klasy przypomina walenie głową o ścianę. Głową muru nie przebijesz - jak głosi mądrość ludowa.

Nadal jednak nie podjęłam próby zmiany placówki edukacyjnej, wiedziona strachem, że gdzie indziej nastanę już utworzone środowisko, które na pewno mnie nie przyjmie. Jaka tylko szkoda, że wtedy nie pomyślałam, że przecież już w takim utworzonym środowisku w tej szkole byłam, i nie stanowiłam integralnej części tego środowiska. Ja byłam obok, i wedle mojej klasy już zawsze miałam być obok. 



Miałam kilka prób przetrwania w tej szkole. Pojechałam razem z nimi na wycieczkę szkolną do Lublina. Rzeczywiście, program był napięty, ale jak dla mnie bardzo ciekawy. Nauczycielka, która go dla nas przygotowywała, wyciskała z siebie siódme poty, żeby go dla nas ułożyć, lecz znaczna część mojej klasy uważała, że jest najzwyczajniej w świecie nudny.

I znowu, prawie nic nie wolno mi było powiedzieć. Tylko raz jedna koleżanka zauważyła, że w ogóle istnieję. A tak poza tym... z Lublina wróciłam jako wrak człowieka. 

Negatywne sytuacje ciągle się powtarzały, a im dłużej ja byłam izolowana, tym bardziej zaczynałam zapominać, jak się zachowywać w zwykłych międzyludzkich relacjach. Zaczęłam zapominać, jak się rozmawia.

K. nie przestawała mi cicho dokuczać. Parę razy byłam świadkiem, gdy byłam pewna, że plotkowała właśnie o mnie, jednak nadal byłam zbyt skulona i zbyt przerażona, by najzwyczajniej w świecie nakazać jej przestać. Inni, nawet jeśli nie pochwalali zachowania K., w tym również jej najgorszej cechy - czyli plotkarstwa - to siedzieli z boku, nic nie robili.

To jest właśnie cicha przemoc. Przemoc ukryta, nie wyrażona wprost, na którą inni w dodatku nie chcą zareagować, bo zasłaniają się słowami, że to przecież nie ich sprawa. I to jest głupota - bo jeśli stanowicie klasę, to jesteście jak gang. Nawet jeśli średnio za kimś przepadacie, to dla czystej przyzwoitości warto zwrócić komuś uwagę, wstawić się za słabszym.

Wiesz, drogi Czytelniku, co jeszcze jest okropne w życiu w takim środowisku? To, że po jakimś czasie źródło stresu tak Cię angażuje, że aż wysysa całą Twoją energię do życia. Tracisz zapał do rzeczy, które niegdyś przychodziły Ci z łatwością. Przestajesz mieć nawet motywację do wykonywania swoich obowiązków. Twoje pasje wydają Ci się nudne i nic nieznaczące.


Aż pewnego dnia przestajesz mieć ochotę na wstanie z łóżka. Nie dlatego, że masz nieco bardziej wolny dzień i chciałbyś sobie poleniuchować. Nie chce Ci się wstać z łóżka, ponieważ nie widzisz w tym najmniejszego sensu. W ogóle wszystko przestaje mieć sens. Głębokim rozważaniom poddajesz rzeczy i sprawy, które zwykle były dla Ciebie oczywiste, takie jak mycie się, potrzeba wychodzenia z domu, a nawet jedzenie i picie, bo głód i pragnienie też nagle zaczyna u Ciebie zamierać.
I to właśnie, drogi Czytelniku, stanowi objaw stanów depresyjnych, które nieleczone mogą się przerodzić w coś znacznie gorszego.

Szczytem wszystkiego okazała się jednak informacja, którą otrzymałam w trakcie rozmowy z dyrektorką, która, nomen omen, była mamą jednej z dziewczyn z mojej (byłej już) paczki. To od niej wiem, że jej córka nie chciała mieć ze mną nic wspólnego, a ja przez całą klasę zostałam zametkowana.
Zametkowana. Rozumiesz, Czytelniku? Jak ubranie ze sklepu. Moja cena w jakiejkolwiek walucie stała się równa zero. Przyznaj, że nie tak powinno się traktować człowieka.


Całe szczęście, ja postanowiłam podjąć słuszną decyzję i opuścić mury miejsca, w którym z łatwością przychodziły mi do głowy myśli samobójcze. Zmieniłam szkołę. Może i na odrobinę gorszą niż moja poprzednia, ale pełną ludzi, których nie obchodzą moje wady, tylko to, co mam ciekawego do pokazania.

A Ty? Sądzisz, że tematy około psychologiczne oraz życiowe to dobry pomysł? Padłeś/-aś kiedyś ofiarą cichej przemocy?

Pozdrawiam serdecznie ;)

Sophie Marie


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Kilka złotych myśli na początek roku szkolnego, czyli o zmianach w nastawieniu do świata